Z zaskakującą regularnością widzę w tematyce duchowej i rozwojowej „misjonarzy”. Taki „misjonarz” gdzie tylko może wepchnie „zareklamowanie” ścieżki czy metody, którą się zajmuje. Ktoś napisał artykuł i w komentarzach jeden z czytelników zadaje pytanie ewidentnie skierowane do autora – zanim autor zdąży przeczytać nawet pytanie, „misjonarz” (lub misjonarka, choć więcej tu panów) już odpowiada, zazwyczaj nie do końca na temat, w mniej lub bardziej subtelny sposób przekonując kogoś do swojej filozofii życiowej czy metody albo ścieżki. Ktoś podzieli się gdzieś swoimi przeżyciami na jakiś temat lub swoją trudnością w jakimś zakresie, i już, już, „misjonarz” jest i… dzieli się mniej więcej dokładnie tą samą poradą. Bo oczywiście najczęściej na wszystko ma tę samą receptę.
Oczywiście w dużej mierze to rozumiem – ktoś odnalazł się na jakiejś drodze, czuje się na miejscu i poczuł w swej żarliwości misję sprowadzenia innych na tę drogę. Problem w tym, że „misjonarstwo” jest zupełnie nieduchowe. Dlaczego? Ponieważ filarem duchowości jest tolerancja, a „bycie na misji” jest antytezą tolerancji. W dodatku jest świetnym dokarmiaczem ego i okazją do skupiania się na sobie.
Czym zatem zastąpić „misjonarstwo”? To proste. Współczuciem. Gdy jest rzeczywista potrzeba, gdy ktoś zwraca się po pomoc – zareagujmy, ale zareagujmy z tą osobą w centrum, a nie z nami. Nie ma jednego wzorca ścieżki duchowej dla wszystkich, każdego ścieżka musi być skrojona na miarę, więc, żeby odpowiedzieć na czyjeś potrzeby ze współczuciem, trzeba się z całym sercem i całą uwagę wsłuchać w te potrzeby. Czyli nasze „niższe ja” (jak to sufi nazywają nafs) musi się schować. I tu odnajdziemy duchowość.
Cóż, powodzenia!