Co jakiś czas słyszę – lub wręcz ktoś próbuje mnie wciągnąć w nie – spory doktrynalne, które przypominają najczęściej przysłowiowe „spory o wyższość świąt Bożego Narodzenia od Wielkiejnocy”… A to ktoś udowadnia, że dana droga jest jakoby lepsza, bo starsza, a inny – odwrotnie, że nowsza i przez to dojrzalsza, korygująca błędy poprzedników. A to ktoś wytyka drugiej osobie dziury w jej doktrynie (czasem nawet nie rozumiejąc jej zbyt dogłębnie, patrząc w swoich kategoriach), a jakby zupełnie bezkrytycznie podchodząc do dziur w swojej.

Oczywiście to nie jest tak, że można podążać jakąkolwiek drogą, używać jakiejkolwiek doktryny, bo napotkamy też typowe – za przeproszeniem – „bulszity”. Trzeba jednak pamiętać, że doktryna na duchowej ścieżce jest tylko narzędziem, tylko drogą do prawdy, a nie prawdą, więc nawet najspójniejsza doktryna dotykająca duchowości będzie miała niespójność, którą można jej wytknąć (i czasem słusznie to zrobić, także w ramach „swojej” doktryny, by stawać się wolnym przez świadomość ograniczeń). Jednak ponieważ dana doktryna, koncepcja jest narzędziem, narzędziem na drodze do wolności duchowej, jej weryfikacją jest to jak sprawdza się w praktyce. Czy, korzystając z niej, stajemy się coraz bardziej wolni czy raczej jesteśmy niewolnikami swoich uprzedzeń, oczekiwań, koncepcji, lęków, poczucia wyższości itd.? Gdy doświadczamy choćby powiewu tej wolności, możemy spotkać się z kimś, podążającym inną ścieżką, na dużo głębszym od doktryn poziomie. Przeczytajcie uważnie poniższą historię.

W 1923 roku w San Francisco doszło do spotkania wybitnego nauczyciela Rinzai zen, Nyogena Senzakiego z wielkim sufim – Hazratem Inayatem Khanem. Senzakiego zaprosiła na spotkanie ze swoim nauczycielem Rabia Martin, uczennica Inayata Khana i pierwsza nauczycielka nominowana przez niego w Stanach Zjednoczonych. Oddajmy zatem głos mistrzowi zen, opisującemu swoje spotkanie z sufim [źródło: Nyogen Senzaki, On Zen Meditation, 1936].

Pani Martin zaprosiła mnie do swojego domu na spotkanie ze swoim nauczycielem, a ponieważ wielokrotnie korzystałem z jej osobistej biblioteki na przestrzeni kilku lat, nie wahałem się przyjąć jej zaproszenia. Po drodze spotkałem dr Hayes’a, mojego przyjaciela, psychologa.

„Gdzie idziesz?” – zapytał mnie, na co odpowiedziałem: „Zamierzam spotkać się z Inayatem Khanem”.

„A, z tym sufickim nauczycielem?” – powiedział doktor – „Byłem dziś rano na jego wykładzie w ośrodku sufich. Bardzo męcząca ceremonia, zapalanie świeczek […] i tak dalej. [Dr Hayes opisuje prawdopodobnie ceremonię jedności ideałów religijnych. – przyp. MW] W wykładzie było za dużo o Bogu i Miłości. Nic nowego, a musiałem zapłacić dolara za wstęp. Pójdę z tobą na to spotkanie”.

„Nie czuj się zobowiązany” – odpowiedziałem, „nie proszę cię o to”.

„Cóż” – odpowiedział, „zapewne nie będzie opłat za wstęp. Pójdę z tobą”.

Tym sposobem przyszliśmy we dwóch do domu Pani Martin […]. Pani Martin przedstawiła nas sobie z murszidem Inayatem Khanem, po amerykańsku podaliśmy sobie dłonie, po czym usiedliśmy przy kwadratowym stole. Mnie posadzono na przeciwko Murszida [czyli sufickiego nauczyciela, tu oczywiście chodzi o Inayata Khana – przyp. MW], a pani Martin usiadła na przeciwko doktora Hayes’a.

Mój przyjaciel, psycholog, zaczął rozmawiać z Inayatem Khanem, pytając go o to jak mu się podoba Ameryka i Amerykanie […]. Inayat Khan uśmiechnął się do mnie i zapytał: „Panie Senzaki, może mi pan wyjaśnić jakie jest znaczenie zenu?” Pozostałem chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnąłem się do niego. On również uśmiechnął się do mnie. Nasza rozmowa skończyła się w tym momencie.

Dr Hayes, nie rozpoznawszy tego, co się zdarzyło, zaczął mówić: „Widzi pan, panie Khan, zen to japońska forma sankryckiego słowa dhyana, co oznacza medytacja i…”, na co Murszid uprzejmie powstrzymał go gestem dłoni. Momentalnie wtrąciła się pani Martin: „Przyniosę książkę, która świetnie opisuje zen […]”. Jednak zanim się zdążyła podnieść Inayat Khan ją również powstrzymał gestem dłoni, po czym spojrzał na mnie.

Jego oczy były pełne łez, ale nie łez z tego świata, lecz wód Wielkiego Oceanu, pełne spokoju i przejrzystości. Wyrecytowałem stary wiersz zen, nie moimi ustami, nie poprzez moje myśli, lecz mrugnięciem, niczym błysk:

Nikt z żywych nie zbliża się do tej wody –
Wielkiej połaci wody niebieskiej niczym indygo.
Otchłań ta ma głębokość 10 tysięcy stóp.
W ciszy i spokoju o północy,
Tylko światło księżyca przenika fale,
Z łatwością i swobodą, dotykając dna.

„Murszidzie”, powiedziałem, „widzę w tobie zen”.

„Panie Senzaki, ja widzę w tobie sufizm” – odpowiedział. Uśmiechnęliśmy się do siebie.

Pani Martin ponownie wtrąciła się, mówiąc: „Panie Senzaki, powinien pan ćwiczyć swoją biegłość w angielskim. Czemu pan nie powie więcej o zenie?”

W tym momencie i Murszid i ja wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, do którego pani Martin i doktor Hayes dołączyli, sami nie wiedząc czemu. Nasza radosna rozmowa się skończyła, a ja powinienem był się udać do domu, lecz psycholog zdawał się życzyć sobie rozmawiać z Murszidem i wtrącać mu swoje „dlaczego” i „ponieważ”, a pani Martin, jako uczona, musiała nam pokazać swoją kolekcję książek i dokumentów. Więc zostaliśmy tam cały wieczór, dyskutując o życiu, śmierci, ludzkości i wszechświecie.

Boddhisattwowie, […] co myślicie o Inayacie Khanie? Jeśli chcecie go dziś spotkać, otwórzcie drzwi, wyjdźcie z sali medytacyjnej i stańcie przed tymi uroczymi krzewami.

Share This