Wielu ludzi, z niewiadomych powodów, opiera się na – dosyć złudnej – koncepcji zewnętrznego autorytetu. Pozwalają rodzicom, nauczycielom, partnerom czy mentorom wmawiać sobie, co jest dobre, a co jest złe. Szukają zewnętrznego potwierdzenia, czy dobrze robią, czy dobrze myślą. Niektórzy przychodzą do mnie i, pozostając w tym nurcie, pytają mnie, co jest dobre, czy co powinni zrobić… Nie daję się jednak wciągać w ten nurt. Dlaczego?
Otóż niezależnie od tego, jak byśmy chcieli to widzieć, naszym punktem odniesienia w postrzeganiu świata jesteśmy my sami. Dlatego też w każdej ścieżce medytacyjnej zaczynamy od zmiany samego siebie, nie żony, dzieci, szefa czy rodziców itp. Nie oznacza to bynajmniej egocentryzmu, jak czasem zarzucają krytycy medytacji. Jest to zwyczajne trzymanie się faktów. Kontakt z rzeczywistością.
Oczywiście to, co piszę powyżej, nie oznacza, że zaprzeczam istnieniu autorytetu. Autorytety istnieją i są potrzebne. Sam kilka osób określiłbym jako moje autorytety. Trzeba jednak pamiętać, kim jest autorytet. Autorytet to nie ktoś, kto zwalnia nas z odpowiedzialności i mówi nam, co mamy robić, autorytet w kontekście praktyki medytacyjnej to ktoś, kto przez swoje nauczanie, inspirację czy swój przykład, swoje życie wznosi nasz umysł na wyższe hierarchie celów. W sposób pośredni lub bezpośredni ułatwia nam skierowanie swojej uwagi i energii na odpowiednie tory.
Istnienie autorytetów jest głęboko zakorzenione w praktyce medytacyjnej. Wystarczy wspomnieć cały system inicjacyjny we wszystkich w zasadzie ścieżkach, guru jogę w niektórych szkołach tantrycznych czy trzystopniowy system niektórych zakonów sufich: fana fi szejk („rozpuszczenie ego” przez koncentrację na właściwościach nauczyciela), fana fi rasul („rozpuszczenie ego” przez koncentrację na właściwościach mistrza), fana fi allah („rozpuszczenie ego” w Absolucie).
Jednakże fakt, że autorytety istnieją, nie oznacza, że powinniśmy pozbawiać się decyzyjności, unikać samodzielności, umniejszać swoją wartość i poszukiwać zależności od innych. Proces długotrwałej praktyki medytacyjnej polega na zyskiwaniu coraz większej samodzielności, stawaniu się coraz mniej podatnym na manipulacje i na stabilizowaniu poczucia własnej wartości. Często autorytety mogą nam pomóc w tej drodze, jednakże, gdy biegniemy zadać pytania komuś, kto jest naszym autorytetem, najpierw skonsultujmy się ze sobą, pytając: Czy tego pytania nie powinienem przypadkiem zadać samemu sobie?
Jeśli nie słyszy / nie czuje się siebie, poszukuje się zewnętrznych autorytetów, bo ich głos jest bardziej słyszalny (co nie oznacza, że słyszany 🙂 często pytanie pozostaje w sferze pytania). Bo jak dobrze czuć swoją wewnętrzną warstwę, jeśli nawet nie czujemy zewnętrznej powłoki? A w dodatku nawykowo pogłębiamy nieczucie (np. jedząc nie będąc głodnym) lub czuciu zaprzeczamy nie chcąc go w pełni odczuć (np. sięgamy po alkohol CZUJĄC się nieszczęśliwymi).
A tak – kwestie czucia, własnej wartości, zewnętrznego/ wewnętrznego autorytetu są powiązane ze sobą. Dlatego też uważam, że od początku należy się uczyć czucia, a nie naśladownictwa.
Autorytet to tylko słowo wymyślone przez człowieka…tak naprawdę autorytetem dla Nas może być każde doświadczenie życiowe…wszystko to co Nas zmienia i zbliża do źródła…zgadzam się z Maciejem, że naszym punktem odniesienia w postrzeganiu świata jesteśmy my sami…i niech tak zostanie…sami kreujemy rzeczywistość i sami się karzemy i sami nagradzamy…czyż nie…??? :):):)
Przyznam, że mi osobiście wcale nie jest łatwo wziąć odpowiedzialność za swoje życie i obserwuję jak bardzo szukam podpory w różnych źródłach szukając autorytetów, żeby się schować za nimi bezpiecznie czy też spytać co dalej i jak dalej żyć. I ostatnio takie wsparcie dostałam, trochę ojcowskie, przyjacielskie, ale też trochę mówiące jak mam żyć. Zaczęłam się do tego przyzwyczajać i myślałam, że teraz jest idealnie, tak jak zawsze chciałam:-). A okazało się inaczej. Coraz bardziej potrzebowałam oparcia w tej osobie i jakby wsparcia, by niejako za mnie podejmowała pewne decyzje, a ja tym samym czułam się coraz słabsza i bardziej bezsilna, coraz mniej stanowiąca o sobie. Jednak i ta druga strona budowała tą relację właśnie w ten sposób, bo „właśnie tego potrzebowała” bycia tak ważnej i niezastąpionej. Ale z czasem i ona byciem niezastąpionej i opiniotwórczej się zmęczyła. Widać bycie „wyrocznią” też może zmęczyć:-). Ta relacja się skończyła. I obecnie czuję, że rosnę, staję się silniejsza. Okazuje się, że mogę sobie poradzić praktycznie sama z sytuacjami, które kiedyś były dla mnie nie do przejścia. Obserwuję dalej siebie i tendencje żeby jednak ktoś zadecydował za mnie, podpowiedział, bo odpowiedzi nie zawsze są oczywiste, jak to w życiu była. Dzisiaj też rozmawiałam z koleżanką, która mówi, że jest tak zmęczona, że wszyscy jej doradzają, że ma już dość. Że w głębi serca, wie co ma zrobić, tylko nie ma odwagi, by to zrobić. Ale myślę, że w pewnym momencie osiągnie taki poziom frustracji, że ta bańka pęknie i zacznie żyć po swojemu, a serce zacznie wyznaczać jej własny osobisty rytm. I uśmiecham się, bo obie jesteśmy właśnie na tej samej drodze. Trochę zmęczone sfrustrowane, ale jednak dążące do właśnie tego celu:-)
odnoszę wrażenie, że ktoś pow. artykułem w jakikolwiek sposób przedstawia tu islam jako drogę jakiegokolwiek własnego lub dla innych rozwoju osobowego/duchowego (pomijam doprecyzowanie), podczas gdy sami muzułmanie deklarują że jest to system państwa totalitarnego z elementami wierzeń lub religijności i na tym oparty. No, chyba że dotyczy to sufizmu, którego chyba wszystkich przedstawicieli ci jedynie poprawni czyli wg. ich deklaracji skrajnie fundamentalistyczni muzułmanie wycięli nożami co do głowy, jak tego żołnierza w UK pod koszarami w trybie uboju rytualnego.
Tak Marku, oczywiście chodziło mi o sufich – już doprecyzowałem w tekście.
Dziękuję, do tego tekstu dotarłam wczoraj i stał się idealnym podsumowaniem dnia.